wtorek, 2 października 2012

Feels like home?

A więc usadawiam się w Tokio. Po piątkowym karaoke, gdzie zdarliśmy sobie gardła, sobotniej wizycie Wasila, podczas której doświadczyliśmy tokijskiej night life, intensywnym zwiedzaniu świątyni na Asakusie z Pączkiem, wypasionej kolacji ze znajomymi Adachiego i ostatecznie przetrwaniu pierwszego w życiu tajfunu nadszedł czas zajęć. W pierwszym tygodniu wykładowcy prowadzą 45 minutowe zajęcia orientacyjne, w których można swobodnie brać udział, a do 17 października trzeba zadecydować, które się wybiera. Więc latam jak szalona z jednych zajęć na drugie, spóźniam się, biegam, parkuję swój rower w każdym możliwym miejscu na kampusie... Ale przynajmniej utrzymuje mnie to w aktywnym rytmie i powoli zaczynam się czuć studentem Uniwersytetu Hitotsubashi...
Właśnie, rower! Choć nie przepadałam za tym środkiem transportu w Polsce, to tutaj go wręcz błogosławię ;) Ale nie jest to taka bułka z masłem! Po pierwsze, droga na Uniwersytet jest tak pokręcona, że choć jechałam nią już 4 razy, nadal nie potrafiłabym sama nią dojechać. Po drugie, parkowanie wymaga wprawy, wciśnięcia się między setki innych rowerów i odpowiedniego zablokowania kół, żeby się nie ruszały. No i kontrola kierownicy, kiedy w koszyku przed sobą mam kilku kilogramową torebkę, a po bokach torbę z zakupami i wypożyczoną wczoraj maszynkę do gotowania ryżu! (deal życia, 200 jenów za rok :D, czyli jakieś.... 8 złotych!) Ale jakoś daję radę, nawet mi to nieźle wychodzi ;)
Ponadto, dziś przyrządziłam pierwszy "normalny" posiłek. Jakoś ostatnio nie było na to czasu i jadłam ten gumowaty, japoński chleb, natto (sfermentowana soja, której większość obcokrajowców unika jak ognia!) albo na stołówce (która jest zresztą dobra i tania, ale ile można jeść na zewnątrz). Przez jakieś 10 minut nie mogłam rozgryźć sposobu działania naszej kuchenki indukcyjnej, ale w końcu ze specjalnej szufladki na rybę, znajdującej się pod palnikami, wyszedł kawałek łososia, a później smażone kiełki i ryż. To akurat jest najprostsze, bo po prostu wrzucam opłukany ryż do maszynki, dolewam odpowiednią ilość wody (która jest oczywiście napisana na maszynce, Japończycy mają do wszystkiego opisy i instrukcje), naciskam czerwony przycisk i czekam, aż się samo zrobi! Czy to nie proste, nic tylko gotować! Trzeba tylko trochę chęci i czasu, pierwsze mam, z drugim trochę gorzej ;) Niestety, coś się zepsuło z moją kartą pamięci w aparacie, dlatego nie pochwalę się dziś moim arcydziełem... Może to i lepiej :P
Jutro kolejny dzień zajęć, a potem mam zamiar wybrać się na dodatkowe zajęcia taneczne! W Japonii bardzo powszechne jest przynależenie do różnorakich klubów i kółek tematycznych. Potrafią na tym spędzić większość swojego wolnego czasu! A więc... Jutro robię furrorę na kampusie tańcząc hip hop w niebieskich butach od Grzesia :D Będzie ciekawie!

Jeszcze garść zdjęć:

 Tu jeszcze sobotnia wizyta na Shibui.
 Pierwszy posiłek Wasila w Tokio :P Swoją drogą, po raz pierwszy zjadłam japońskiego burgera!
 Spacerujemy.
 Dobry deser to podstawa! Wyrabiane na miejscu ciastka, głównie z kremem, w luksusowej dzielnicy Ginza.
 Typowy obraz Shibui nocą, a po środku 5-piętrowy sklep Forever 21, gdzie można znaleźć naprawdę fajne ubrania!
 Był już deser, to teraz znów coś konkretnego! Takoyaki, czyli smażona w cieście ośmiornica ze specjalnym sosem, majonezem i kawałkami suszonej ryby na wierzchu. Pyszne póki gorące!
Wygląda znajomo dla fanów Między Słowami, prawda? :)

 Niedziela, Asakusa z Pączkiem. W tle Sky Tower, otwarta w maju tego roku najwyższa wieża obserwacyjna (na świecie?)

 Lody o smaku zielonej herbaty (matcha aisu) - zawsze i wszędzie! W drodze do świątyni roi się od sklepików zachęcających turystów do zakupu japońskich produktów.
 Tradycyjnie zrobiłam wróżby, ale oczywiście nie byłam zadowolona z przepowiedni, która mi wywróżyła jedynie "mały sukces po dłuższym czasie" i że "na ukochanych ludzi trzeba będzie poczekać"... :(
 Okolice świątyni. Już tu byłam w zeszłym roku, więc jakoś nie miałam nawet ochoty skakać z aparatem jak szalona.

A na koniec: tak przeżyłam tajfun. Mam zapiętą marynarkę, więc nie powiewa na wietrze jak powinna, ale wierzcie mi: mocno dmuchało (tak, bałam się że odlecę :P).
Do zobaczenia w następnym odcinku!

1 komentarz:

  1. Jak na mnie japońskie burgery smakują dokładnie tak samo, jak polskie ;). A piłaś shake'a? Jestem na 99% pewna, że robią je tu z mleka sojowego...!

    Takoyaki... Hmmm, chyba właśnie przypomniałaś mi, czego zdecydowanie za długo nie jadłam.

    OdpowiedzUsuń