sobota, 3 listopada 2012

Z wizytą u japońskich dziadków

Od początku mojego pobytu w Japonii sprawują nade mną opiekę państwo Yamada, małżeństwo poznane podczas mojej zeszłorocznej praktyki w ambasadzie. Ponieważ oboje są już w wieku emerytalnym, traktuję ich jak trzecich dziadków i tak też nazywam w akademiku, wzbudzając ogólne zdziwienie: "to Twoi dziadkowie są tutaj? Jak miło, że Cię odwiedzili!" ;) Dzięki państwu Yamada zyskałam niezbędne wyposażenie pokoju: kołdrę, poduszkę, ręczniki, naczynia, przybory szkolne (z tego ucieszyłam się najbardziej :P). Kilka tygodni temu zabrali mnie do swojego domku letniskowego na wsi (o czym już pisałam), a dziś zaprosili mnie do swojego domu pod Tokio.
Dom państwa Yamadów znajduje się po drugiej stronie Tokio, w prefekturze Chiba (tej samej, w której znajduje się lotnisko Narita), więc dojazd trwa godzinę i kosztuje prawie 40 zł, ale za to pociąg odjeżdża z dworca położonego 15 minut rowerem od mojego akademika, no i nie trzeba się przesiadać, co jest bardzo wygodne. Państwo Yamada przyjechali po mnie samochodem na dworzec docelowy i pojechaliśmy do ich domu. Przy wejściu, jak to w każdym japońskim ogrodzie, rośnie sobie drzewko z owocami khaki, a na pergoli, na której zwykliśmy obserwować w Polsce winogrona, pnie się najzwyczajniej w świecie kiwi. Pani Harue Yamada nie mogła się nadziwić, że u nas nie ma takich widoków.
Po przyjeździe usłyszałam pierwszą dobrą wiadomość tego dnia: jedziemy jeść węgorza unagi! Wędzona ryba, polana słodkim sosem bajecznie spływającym na ryż, swoją prostotą tworząc arcydzieło smaku, zalicza się do moich ulubionych dań kuchni japońskiej. Niestety, wszystko co dobre, jest i drogie, dodatkowo w tym roku znacznie zmniejszyła się liczba węgorzy swobodnie pływających w japońskich wodach, dlatego unagi nie jest daniem, na które można pozwolić sobie na co dzień. (Swoją drogą traf chciał, że miałam dziś na sobie ten sam ubiór, co ostatnim razem podczas spożywania węgorza w Naricie tuż przed powrotem do Polski w zeszłym roku. Głęboko wierzę, że ma to jakiś tajemniczy związek :P)
Po węgorzu pojechaliśmy do pobliskiego Muzeum Narodowego. Niepozornie wyglądający budynek mieści w sobie prawdziwe skarby! W sześciu ciekawie zaaranżowanych salach można było obserwować historię Japonii, od najdawniejszych czasów okresu jomon, do restauracji Meiji i powojennej odbudowy kraju. Z pewnością można by było spędzić tam cały dzień, nie mieliśmy jednak tyle czasu, bo muzeum w 'okresie zimowym' (już?) zamyka się o 16.30. W drodze powrotnej wpadliśmy jeszcze do ogromnego centrum handlowego, w którym znalazłam płyn do soczewek w dobrej cenie (Mamuń nie przysyłaj mi z Polski, nie opłaca się - Japończycy są kompletnie zsoczewkowanym narodem i płynów tu pod dostatkiem) i nadaliśmy pocztą ekspresową paczkę do akademika. Pani Harue bowiem usłyszawszy, że mi zimno w pokoju, natychmiast zaprowadziła mnie do swojej szafy i wyjęła pięć różnego rodzaju nowych swetrów i tyleż samo szali: od ciepłego, przez kaszmirowy do apaszek, i wsadziła mi do paczki. Kochana pani Harue!
Po zakupach i powrocie do domu kolejna niespodzianka: na kolację oden. Ileż to razy w przydrożnych sklepach typu konbini (ang. convenience store, taka nasza Żabka) szerokim łukiem omijałam stoiska z nieapetyczni prezentującymi się brunatnymi kulkami, zanurzonymi w gorącym płynie, bojąc się spojrzeć do środka. A tu proszę, domowej roboty oden smakowicie pachniał przed moim nosem. Owe brunatne kulki to kawałki zmielonej ryby, zmieszane z mąką, przesmażone i podgrzewane w specjalnej zupie. Do tego dorzuca się wodorosty kombu, białą rzodkiew, roślinę zwaną konyaku (nieznanego mi pochodzenia; w smaku przypomina galaretkę, całkiem smaczne), ewentualnie kawałki kurczaka. Tak się tym najadłam, że nie miałam już miejsca na ryż z dodatkami, który dostałam na wynos do domu (jak i zresztą resztki odenu). Pani Harue dorzuciła mi do paczki jeszcze garść mandarynek, jabłka i pomidory (bo przecież lubię wszystkie warzywa i owoce, które są tu strasznie drogie) i termos do popijania gorącej herbaty w pokoju w pierwsze jesienne chłody. Z naręczem darów, pod którymi uginały mi się ręce, udałam się w drogę powrotną do akademika, a jadąc z dworca z trudem manewrowałam obładowanym tobołkami rowerem.
Może to i Japonia, a i dziadkowie tacy na niby, to i tak choć przez chwilę poczułam się jak w domu, kiedy po weekendzie w Zielonej Górze babcia daje mi paczuszkę, a mama zapakowane w termiczne pudełka jedzenie. I już widzę minę Edzika, który pyta: a w Poznaniu to pomidorów nie mają ("mają ale nie takie dobre") i pełną politowania minę Grzesia wyrażającą: kto to wszystko zje?
No jak to kto, Basia! :D Itadakimasu!

pełnia szczęścia i brzucha, unagi 3.11.2012

 dla potwierdzenia moich słów: unagi 8.12.2011 ;)

i na koniec oden!

1 komentarz: