Podniosły się głosy, że nie uaktualniam ostatnio bloga, więc w odpowiedzi na liczne prośby spieszę z nowym wpisem. Ostatnio mam dużo zajęć, a cały ostatni tydzień ubiegł mi w zasadzie na tworzeniu prezentacji na zajęcia, więc w nagrodę postanowiłam wybrać się w piątek na zakupy :) Tak wspaniale sobie ułożyłam plan, że piątki mam wolne od zajęć i tym sposobem weekend wydłuża mi się na 3 dni!
Na upragnione zakupy udałam się do miasteczka Kichijoji, oddalonego zaledwie kilkanaście minut pociągiem od akademika. Zdecydowanie nie jest to miejsce turystycznych wypraw, a raczej niebanalne miejsce spotkań Japończyków, którzy wiedzą, co dobre! Nie wiedziałam, gdzie na początku skierować swoje kroki, więc ślepym trafem wyszłam południowym wyjściem z dworca. I w sam raz trafiłam na uliczkę z małym sklepikami z oryginalnymi ubraniami, second-handami, stylowymi restauracjami i kawiarniami. Bez zakupów obejść się nie mogło, więc wynalazłam dwie koszule w dobrej cenie by zaspokoić swój zakupoholizm na jakiś tydzień ;)
Zachęcona dobrymi zakupami i atmosferą miasta poszłam trochę dalej i trafiłam na przepiękny, rozległy park w środku miasta. Jest tam i staw, na którym można popływać łódkami, i małe zoo, i nawet świątynia buddyjska, gdzie po długiej przerwie poszłam zrobić oteramairi, czyli klasnąć w dłonie, wrzucić pieniążka i poprosić o dobry los.
Zmarznięta i głodna poszłam do bardziej komercyjnej części miasta, coby się trochę ogrzać i posilić. Po nieudanej próbie założenia japońskiej karty kredytowej, wygłodniała zamiast szukać jakiejś wysublimowanej restauracji, poszłam po prostu do zwykłej knajpy, gdzie na co dzień posilają się zwykli Japończycy. Jest to sieć restauracji Matsuya, Yoshinoya czy Sukiya, które serwują prosty gulasz z wołowiny na ryżu, gyudon. Za naprawdę małe pieniądze można porządnie i smacznie zjeść, na pewno lepsze to niż Mcdonalds. (choć i tam zdarza mi się jeść, albo w takiej japońskiej wersji, Mos Burgerze, którego dobra jakość jest słynna na cały gaijiński świat w Japonii). A, no i podczas posiłku doświadczyłam najsilniejszego trzęsienia ziemi do tej pory w mej karierze, trzęsło dość mocno! Panika wywołana z tego powodu w Polsce była zupełnie zbędna, bo w Japonii po prostu trzeba się przyzwyczaić do tego, że raz na jakiś czas ziemia się kolebie... Japończycy w takich momentach patrzą po sobie mówiąc "jishin" (trzęsienie ziemi) i kontynuują dotychczas wykonywane czynności. Ale dziękuję za wszelkie wyrazy troski :)
Po posiłku przeszłam się jeszcze do księgarni, gdzie za 200 jenów, czyli jakieś 8 zł, kupiłam 3 japońskie powieści. Czy i kiedy je przeczytam to inna sprawa, ale samo ich posiadanie za tak małe pieniądze napawa mnie radością ;)
wejście do praku
zakupowa uliczka
w parku można było odnaleźć jeszcze ślady jesieni
jeden z ciekawych sklepików
łódeczki na małe wycieczki ;)
świątynia w środku parku
domek (frima?) państwa Kato i Sato, tak urocze, że musiałam zrobić zdjęcie!
gyudon podczas trzęsienia ziemi
Kichijoji nocą
jeden z unikatowych sklepów w z winylami, starymi i nowymi płytami CD i DVD
Dobrze, że Tokio ma jeszcze wiele takich miejsc, które tylko czekają, żeby je odkryć!